– Gdzie trzymamy szpreje? – to pytanie egzystancjalne przerwało mi dzisiaj sen o sadzie z kosztelami…
– Ale że jakie szpreje? – dość przytomnie postanowiłam uszczegółowić temat.
– Czerwone! – z irytacją krzyknął doktor a piąstkę miał jakąś taką zaciśniętą dziwnie. Już myślałam, że moje BardzoDużeSłodkieMarzenie się spełni i swoje piąstki zacisnęłam na kołderce.
– Ale jakie czerwone? Amarantowe, biskupie, karmazynowe, karminowe, rubinowe, szkarłatne, truskawkowe, wiśniowe…?
Twarz doktora zaczynała się robić karminowo-amarantowa…
– Tylko nie biskupie, dobrze?! – mam dość tej poprawności politycznej! Nie dalej jak w zeszłym tygodniu musiałem wybielać kurkumę a dzisiaj muszę pomalować CZARNY pieprz… – otworzył dłoń
– Na czerwono??? – Moje marzenia zaczynały się rozłazić jak jakieś żaby.
– W ramach parytetu musi być na czerwono teraz. Poza tym czerwony jest neutralny, jak związek radziecki i kuria lubelska do kupy.
– Ale czy Indianie nie będą protestowali? – zatroskałam się
– O tym nie pomyślałem… – lepiej, jak to przećwiczymy – powiedział władczo doktor i pobiegł po karmazynową pelerynę.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się policji politycznej o tej porze i wystraszyłam się, gdy doktor jakoś się zakrztusił i zaczął nagle kaszleć…
– Squa, skwa, esqua, sqeh, skwe, que, kwa, ikwe, exkwew, xkwe, squaw!!!
Dopiero w tym momencie zorientowałam się, że tomahawk doktora, to nie jakaś tam atrapa.
Muszę przyznać, że pieczenie czułam jeszcze długo po tych ćwiczeniach, ale doktor przyznał, że pieprz może zostać czarny, szczególnie że gdzieś poleciał. Pieprz, nie doktor.
Obawiam się tylko czy zdążę zrobić kompot z koszteli niemalowanych.
A szkszynka że szprejami jest tam gdzie jej miejsce – pod szchodami.